Transkrypcja rozmowy w formacie.docx
Nazywam się Irmina Romanis, pracowałam w Wytwórni Filmowej od 1947 roku. To czarno-białe filmy się robiło na pomarańczowo. A jak już nastała taśma kolorowa, która na początku była podobno okropnie droga. Nie mogliśmy sobie na nią pozwalać, to już wtedy wszystkie możliwe kolory się używało. Tak naprawdę, między nami, nie wiadomo, która data [urodzenia] jest właściwa, ale prawdopodobnie 2 stycznia 1926 roku. Ja najpierw znałam całą Szkołę Filmową, wszystkich chłopaków, a męża nie. Dopiero po kilku latach jakoś tak się złożyło, że zrobił coś w Wytwórni Fabularnej. I wtedy się spotkaliśmy. I jak to się mówi w takiej sytuacji, zaiskrzyło właśnie. Maria Papińska, Irena Kosecka, Zdzisław Papierz, Teresa Tomaszewska. Tych młodszych to już nie bardzo znałam nawet. Tadeusz Schossler jeszcze był. Pochwaliłam się, też wszystkich nie pamiętam, ale jakbym zdjęcia zobaczyła, to pewnie by mi się przypomniało. Atmosfera w Szkole była fantastyczna. Bardzo myśmy się wszyscy lubili. Z przyjemnością się biegało, a ja, ponieważ od dziecka się interesowałam właściwie nawet można to określić sztuką filmową. Wycinałam wszystkich aktorów z gazet kolorowych. Składałam. Podpisywałam. Jak się dowiedziałam tuż po wojnie, jak wróciłam już z tych tułaczek różnych i dowiedziałam się, że właśnie w Łodzi otwiera się szkoła charakteryzacji dla teatru i filmu to już bez opamiętania pognałam, zapisałam się od pierwszej wiadomości. Całą Szkołę skończyłam. I na koniec Szkoły tak się złożyło, że Jakubowska robiła Ostatni etap i zabrała całą naszą Szkołę – wszystkich uczniów i uczennice. No i tam dopiero było fantastycznie w ogóle grzech mówić, ale na terenie Oświęcimia myśmy się tak cudownie bawili, jak nigdy w życiu. Wszyscy byli z Warszawy przeważnie, bo z Łodzi nie było przecież żadnych filmowców. Nie, nic. Nie było po prostu styczności. Przyjechali panowie. Asystentem pani Jakubowskiej był Kawalerowicz, Rybkowski, Maria Kaniewska, Marek Matraszek, którzy jakąś pod tym rolę odegrali, nawet przecież. Po powrocie z pobytu w Oświęcimiu, trzy miesiące chyba to trwało, były egzaminy, koniec roku szkolnego, że tak powiem, dyplomy. No i po tym kilka osób zrezygnowało nawet, ale szereg został w tym filmie, a potem się jakoś wykruszali. A dzisiaj już nikt nie żyje poza mną.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak pani trafiła na plan filmowy jako charakteryzatorka?”] Jeszcze w międzyczasie, bo w filmie byłam już na etacie, pracowałyśmy z koleżanką u Erwina Axera, wtedy był teatr w Łodzi. I na zmianę, która mogła, to biegła do teatru tam. Cudowne znajomości z panią Hanną Wielicką, Szaflarską. Wszyscy zresztą grali po kolei w filmach różnych. Więc ja swoje życie zawodowe uważam, że było wspaniałe i nie zamieniłabym na żadne inne. Mimo, że czasem było bardzo uciążliwe, bardzo przykre, bo i nocami i w terenach takich niesprzyjających. W nijakiej wygodzie, ale wtedy nikt uwagi na wygodę żadną nie zwracał i pracowało się. Myśmy na piątą do pracy biegły. Wszyscy. Teraz, jak sobie uzmysławiam, to wszyscy się wtedy uczyli. Jeszcze w tym filmie, nikt konkretnie nie znał swojego nawet zawodu. Profesor Wohl. Rybkowski jeszcze nie był reżyserem, tylko był asystentem. Kawalerowicz właśnie, którego już wspomniałam. Wszyscy uczyliśmy się bardzo pilnie i bardzo uczciwie. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak wyglądał system pracy w Wytwórni?”] Żadnych ustalonych godzin nie było. Przychodziło się, no jeżeli była charakteryzacja to właśnie jak mówię na piątą, szóstą najdalej. Po tym to już to wszystkim szło szybciej. Na początku strasznie powoli się to wszystko rozkładało. Biedne panie artystki, Śląska wtedy grała. Andryczówna, Górecka to była właśnie żoną asystenta reżysera, który też tam pracował. Atmosfera była familijna, wręcz przyjemna. Na jakimś tam poziomie przecież. I tam się nauczyłam dyscypliny. Żelaznej wręcz, że jak tak to tak, a nie to nie i obowiązkowości. To nieważne, że tramwaj się spóźnił, przecież nie wozili nas samochodem na początku tylko tramwajami się wlokło półtorej godziny, ale nikt nie narzekał. Nikt. Wszyscy byli zadowoleni, uszczęśliwieni, co i rusz były jakieś kolacyjki organizowane, na których się po prostu towarzystwo zżywało i ekipa filmowa to się mówiło inaczej – rodzina, tak jak rodzina Od reżysera, począwszy na tym wózkarzu skończywszy, czy stolarzu. Wszyscy byli bardzo ofiarni, nie żałując czasu, zdrowia wręcz, przecież warunki były różne, zimowe i letnie i upalne i różne miejscowości i niektórzy mieli takie farty czy nie farty, że ciągle popadali na pracę w kopalni na przykład. A ja miałam cudownie. Nad morzem, w górach. W przepięknych plenerach przeważnie. Póki nie poznałam męża i póki nie urodziła się moja córka Kasia, wtedy już było gorzej, ale pracy nie porzuciłam. Chociaż były takie sytuacje, że naprawdę wyjścia prawie nie było widać. Ale jakoś wszystko się przemogło i dotrwałam.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Czy praca z mężem wpływała na życie domowe?”] Trudno w to uwierzyć, że myśmy w domu bardzo mało rozmawiali o pracy. Bardzo. W domu było tyle do zrobienia. Zresztą mąż bardzo mi pomagał w domu i tak mało czasu spędzaliśmy w tym domu, że nie. Jakoś potem się utarło, że w ogóle nie było mowy o pracy. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „W napisach końcowych do filmu Dom na pustkowiu jest pani wpisana jako Irena. Czy to pomyłka?”] Nie, nikomu się nie chciało wierzyć, że takie imię istnieje jak Irmina, ale nie mówili do mnie Irena. Nie, tylko komuś się wydawało nieprawdopodobne, że pewnie przerobione i zmienił na Irenę i tylko w tym Domu na pustkowiu chyba było panieńskie moje nazwisko, Kasztelan. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: Jak wspomina pani pracę na planie filmu Ostatni etap?] Najlepiej jak już mówiłam, to ta praca w Oświęcimiu była jedną wielką zabawą, aż w ogóle przykro o tym mówić. Jeszcze na tych terenach przecież wszystko prawie było gorące, świeże. Nas było w Szkole chyba z 15 dziewczyn i to wszystkie były przystojne, fajne. A tam panów było dużo, więc ubaw był codziennie, codziennie. Szło się spać o czwartej nad ranem, a o piątej, szóstej już Wilhelmj był wtedy kierownikiem produkcji, taką strażacką nakręcał tubę i pobudka była o czwartej. Więc spanie było żadne. Ja nawet mam jedno zdjęcie, w charakteryzatorni położyłam się na takim materacyku i nie zauważywszy zasnęłam i zrobili mi zdjęcie w pracy jak śpię. Praca była intensywna, bardzo. Pani Jakubowska była jak sierżant. Ale ja w to wspominam bardzo dobrze. Pierwszy mój zarobek, jakiś po wojnie duży, bo przecież nie pracowałam przed tym. Chyba nie.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak wyglądała praca charakteryzatorów na planie filmowym?”] Zawsze był naczelny. To zależy, przy jakim filmie przecież. Na przykład przy Bonie, to już za daleko poleciałam… To jak mówię, cała Szkoła, ale to nieważne, tam była główna pani Narkiewicz-Opalińska na czele. O, to byłam tylko ja i asystent jeden. Tak jak było kilka osób grało, to przeważnie był jeden charakteryzator z asystentem albo z dwoma to już było bardzo hojnie. I teraz widzę, że za mało było zawsze. Jeżeli były jakieś skomplikowane fryzury, to przychodził fryzjer. A przeważnie to peruki robiliśmy zamiast fryzur, bo to już wszystkie te stylowe Prusa, wszystkie były z perukami, robionymi przez nas zresztą. To wtedy się zaczynał czas przygotowawczy dużo wcześniej, kilka miesięcy. Zresztą przy każdym filmie jakiś czas przygotowawczy był. I robiło się peruki, zarosty. Włosy to czasem się ogłaszało skup i przychodzili ludzie sprzedawali, a główny dostawca to Chiny były. Z Chin się kupowało włosy, a szminki wszystkie z Ameryki. Tu dziadostwa nie było. Wszystko było prawdziwe. Zresztą aktorzy by się chyba nie zgodzili. Sami mieli szminki swoje własne, zjełczałe, stare, okropne, ale szanowali je, a tu zawsze pytali: „A jakie szminki będą? Factora. Aha to dobrze”. Była przecież taka instytucja, jak ona się nazywała, która w wyjątkowych sytuacjach robiła zakupy za granicą.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak wyglądało wnętrze budynku Wytwórni?”] Przed rozbudową to koło tej starej hali, na pierwszym piętrze drewnianymi schodami i tam była na początku charakteryzatornia na parterze, a potem jakby rozbudowy dokonali, to na pierwszym piętrze były gabinety produkcyjne, a na drugim charakteryzatornie i garderoby. I tam zawsze na tym drugim piętrze prawie. Nie opuszczałam swojej charakteryzatorni. „Tramwaj” to jest kawiarnia, to była kawiarnia. To już po rozbudowie tej pierwszej, taki szeroki, długi korytarz. Obok mała kawiarenka i na początku wszyscy się mieścili w tej małej kawiarence. Po tym nawet jak nie miałyśmy nic do roboty, bo skończył się film, nowego jeszcze nie było to i tak trzeba było przychodzić na ósmą rano. No to wszyscy gnali najpierw do tej kawiarni i tam się zrobił taki straszny tłok, ktoś wpadł na pomysł i w tym korytarzyku rozłożył stoliki i tam się głównie siedziało, plotkowało. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Najtrudniejsza charakteryzacja, którą pani robiła?”] Najtrudniejsza charakteryzacja dla mnie to była pani Aleksandry Śląskiej w Bonie. To był koszmar. Ona namówiła reżysera, że zagra młodą. No i ja usiłowałam. Zrobiłam, co mogłam, ale to nie wyszło tak znowu fantastycznie. I Majewski obrażony jest do dzisiejszego dnia na mnie. Tylko trzeba było zaangażować młodszą dziewczynkę do tych kilku młodszych scen. I już by było w porządku, a po tym, jak całkiem stara też wyglądała bardzo dobrze. I to było najtrudniejsze. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jakie cechy musi mieć charakteryzator?”] Musi być cierpliwy, musi być grzeczny, musi być empatyczny, na ile to się da. Ja się zżywałam z aktorkami do tego stopnia, że do końca się przyjaźniłam i ze Śląską i z Krafftówną. Z Krafftówną bywałyśmy u siebie z tym, że najpierw znałam męża, potem dopiero Basię poznałam. Basia była przecudowną, czarującą osobą. Naprawdę. Taki żal.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak wyglądała wtedy droga młodej pary?”] Ciężka i trudna. Mieszkaliśmy u mamy mojej, w dodatku w domku, na przedmieściach bez wygód. Zdarzało się, że mąż jechał do Wrocławia na plener, a ja zostawałam. Albo odwrotnie, albo ja jechałam do Krynicy, a on zostawał z córeczką w domu. Ciężko było okropnie. No, ale jakoś przebrnęliśmy, jak już wszystkie największe trudności się skończyły. Potem najpierw mąż był kierownikiem planu, potem był kierownikiem produkcji. Oczywiście dostał zawału. Jednego, z którego jeszcze go wyciągnęli, ale wtedy była i mniejsza wiedza na ten temat i mniej możliwości, a drugiego już nie przeżył zawału. Mając 49 lat w kwiecie kariery właściwie, już wtedy był bardzo rozrywany. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak wyglądała praca pani męża jako kierownika produkcji?”] To się brało właśnie tą ekipę zgarniętą z Wytwórni, z każdego poszczególnego pionu co najmniej była jedna osoba. To wprawdzie tylko, że teraz to ja widzę, że się obstawiają kierownicy produkcji bardzo wieloma osobami, a mąż przeważnie miał jednego zastępcę, trzeba było zorganizować cały pobyt, miejsce. Najpierw się jeździło oglądało plenery, gdzie można robić plenery. Po tym tam trzeba było zorganizować pobyt – wszyscy grymaszą, bo przecież muszą mieć to a to, a nie zawsze warunki na to były odpowiednie. Na przykład w takiej wsi Poświętne robiliśmy najpierw Jak rozpętałem drugą wojnę, a potem właśnie ten Krzak gorejący, który jest pod innym tytułem. I nie wszyscy byli, oczywiście… Ale powiem, że mąż był tak empatyczny i tak pogodnego usposobienia, że on zawsze przemówił do tej ekipy, że godzili się na te fatalne warunki. U gospodarzy, po chatach a nie w każdej chacie było czysto, jak to na naszej wsi, a myśmy mieszkali w gminie. Gmina była w budowie, wybudowany był już cały dom i jeszcze nieurządzone biura i myśmy mieszkali w gminie, jeszcze była charakteryzatornia w tej gminie, garderoba i na pierwszym piętrze aktorzy mieszkali. Różnie było, ale było lato, piękna pogoda, cudne plenery, cudne, przede wszystkim atmosfera. Wszyscy to byli prawie reżyserzy, to byli jego koledzy. Ja pamiętam, jakie było przerażenie, jak na Chłopów pierwszy raz w życiu w ogóle chyba kosztorys opiewał na milion złotych. Boże jaki był zdenerwowany. Jak myśmy się martwili: „Boże milion złotych. Co z tym zrobić?”. Ciułał, pilnował już tak, jak właściciel, jakby był właścicielem osobistym wszystkiego naprawdę, jeśli chodzi o pracę, to u niego była na pierwszym miejscu. Była przecież główna księgowa, która pieniądze pobierała z banku. Te pieniądze leżały na koncie. Ale zagraniczne dewizy … Kostek Lewkowicz to się kąpał z powieszonym woreczkiem z dewizami w woreczku, żeby nie zamokły, ale tak się bał, żeby nie zgubić.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Czy kierownik produkcji odpowiadał za pozyskanie materiałów?”] Była przecież projektantka zawsze od kostiumów. Uzgadniali. On chyba musiał wyrazić zgodę. Tak mi się wydaje. Pewna nie jestem. Musiał wyrazić zgodę na ogólną sumę, bo to się robiło kosztorysy. Ja nawet też na szminki, na wszystko też robiłam kosztorys. Tylko, że to nie były takie bajońskie sumy nigdy. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Czy były jakieś rozrywki, które Wytwórnia zapewniała dzieciom pracowników?”] Dziećmi się specjalnie nie interesowali, czy dziecko ma z kim zostać, czy może wyjechać. No każdy był oburzony, że jak „Co, to pracujesz w filmie, to musisz ten problem sama rozwiązać”. Ale raz miałam fatalne potknięcie. Musiałam uciec, to znaczy nie byłem odpowiedzialnym charakteryzatorem, tylko pojechaliśmy na pomoc koledze, który miał strasznie dużo roboty, a mąż w tym czasie był umówiony, musiał jechać do Wrocławia. I ona naprawdę nie miała z kim zostać, nie chcieli mnie zwolnić i ja stamtąd po prostu wyjechałam. Uciekłam. Rada zakładowa, rozprawy nade mną toczyli, że ponieważ są życzliwi, to może ja sama się zwolnię, żeby nie było tak, że została zwolniona, ale ja się uparłam i się nie zwolniłam i oni mnie też nie zwolnili i jakoś przeszło. Poza tym jednym incydentem to już żadnych innych nie było. Po tym mąż mój tak jakoś kombinował, żebyśmy zawsze razem pracowali. Już od pewnego czasu, zawsze razem. To już było o wiele łatwiej. Przyjeżdżała teściowa z Torunia, zostawała z Kasią, a myśmy spokojnie. Przecież Jak rozpętałem wojnę to my w Rosji byli dwa miesiące. Dwa bite miesiące. W różnych warunkach przeróżnych. Mieszkaliśmy na statku, takim szkoleniowym jak nasz „Dar Pomorza”, tylko potężniejszy. Pewnie był żaglowcem. Mieszkaliśmy na statku, potem mieszkaliśmy w Baku w hotelu. Warunki już pomijam, ale jeść nie było co, wszystko nam szkodziło. Każdy po kolei chorował, a jeździliśmy kilkadziesiąt kilometrów nad Morze Kaspijskie na plażę, która udawała pustynię. I nigdy nie było wiadomo, czy jeżeli się umówią, że mają przyjechać tam o wpół do siódmej kierowcy czy przyjadą. Czasem przyjechali o ósmej, a po chleb musiał stać w kolejce, bo to ważniejszy chleb dla dzieci i ten chleb woził na te plaże potem z powrotem. A na przykład na statku to nigdy nie wiedzieliśmy: „To my teraz stoimy? Tak stoimy” w Jałcie w tym porcie. Rano się budzimy, czujemy, że my płyniemy. No to mąż leci, akurat znał rosyjski całe szczęście, leci. „Nie wiem, nie wiem dokąd” kapitan mówi i dopłynęliśmy do Soczi. No też fajnie obejrzeć Soczi prawda i piękne, ale jaka to strata czasu. Nic im nie zależało na niczym.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak wyglądała charakteryzacja podczas zdjęć plenerowych?”] Jeździć z ekipą zawsze trzeba było. Jedna osoba jeździła, żeby pilnować poprawek różnych, ale przeważnie był sam Kociniak – bardzo dużo miał zdjęć samych. Ale on był za to malowany do pasa, ponieważ był tak biały, że przeważnie grał goły. Ale ja to wspominam i kto był w tym filmie, każdy się uśmiechnie na wspomnienie, ponieważ mój mąż był z ulubienia zabawowicz, zawsze organizował coś tam i były przyjęcia bez przerwy i pieczenie gęsi na ognisku, bez przerwy były jakieś ubawy. Ci, którzy największe wymagania mieli, jak stolarze, malarze, pracownicy tacy to zawsze mieli największe wymagania, ale na wsi chętnie mieszkali, bo im się przypominała wieś własna i rodzice, domy i wszystko. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Czy często ekipa podróżowała na planie filmu Jak rozpętałem drugą wojnę światową?”] Codziennie prawie. Gdzie się im chciało, to tam płynęli. Niby statek był do naszej dyspozycji. Mi to bardzo odpowiadało. Rano klęłam „Co ja zwariowałam, czy ja muszę?”. Wstawania najbardziej mnie zawsze dotykały, bo ja nie lubię wstawać rano. Ale też z mężem, jak już razem zaczęliśmy pracować od pewnego czasu, no to już było całkiem inaczej. Też nie chciałam mu sprawiać kłopotu swoją osobą, że mi się nie chce. Zawsze był taki bodziec. Ale też te wyjazdy, ja całą Polskę zwiedziłam. I pół zagranicy. Czego bym nie zrobiła w innej pracy ani życiu. Może bym teraz odrabiała, jeździła na różne Madery czy co, ale już teraz to nie mam siły po prostu. A w tej komunie przecież to wszystko się odbywało. W tak zwanej komunie, to byłam i we Włoszech, w Grecji, już nie mówiąc o wszystkich demoludach, w Rosji dwa miesiące, a w Jałcie to byłam trzy razy aż na Krymie. I teraz jak słucham, co tam się dzieje, to mi się słabo robi, taki piękny ten Krym, no tak piękny, że wyobrazić sobie trudno. Jak robiliśmy film, to nie było różnice, wszyscy się lubiliśmy, wszyscy sobie pomagaliśmy. Rzadko kiedy, zresztą ci wszyscy ludzie, którzy jeździli na plenery, to też byli do tego przygotowani w jakiś sposób, bo przecież to nie był pierwszych wyjazd, ani drugi. Tylko każdy wiedział, co czeka człowieka w plenerze. Wiadomo, że jak pan Romanis jest na czele, to będzie zabiegał, żeby było dobre jedzenie – to było bardzo ważne dla każdego. A najbardziej się kłócili elektrycy zawsze. Pierwsza rzecz to temat jedzenia, ale czasem angażował ich, grali jako statyści, to im jakiś pieniądz spadł. Męża bardzo przede wszystkim lubili wszyscy i na tym to polegało, bo w innych ekipach wiem, że były spory czasem, a u nas ja nie słyszałam, nie widziałam, kiedy ja byłam świadkiem.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Jak pani pamięta Wytwórnię Filmów Fabularnych?”] Z dużym sentymentem wspominam, nawet nie chciałam tam jeździć i oglądać. Jaka to jest strata. Zmarnowali cały dobytek, a dobytku było naprawdę bardzo, bardzo dużo. Kostiumy z Bony, każdy od COPIA. COPIA zamawiała te. Biżuteria jest z Czech, z Czechosłowacji. Biżuteria przecież do wszystkich kostiumów była potrzebna. Kostiumy z Bony, nasze zarosty, krwawica. Przecież oni nawet sobie nie zdawali sprawy po jednym włosku się tkało ten wąs czy brodę, żeby wyglądał jak naturalny. I tak wyglądał. Posprzedawał za złotówkę podobno. Nie do przeżycia i zmarnowana cała Wytwórnia, tam hotel w tej chwili stoi podobno na tym miejscu. A propos Łodzi, przypominam sobie jak Kaczyńscy bracia grali przecież w Księżycu tym. O dwóch takich, co ukradli Księżyc oni ciągle się chowali, bez przerwy trzeba było ich pilnować i szukać. I raz nie można znaleźć, no nie można i tyle. Któryś z dźwiękowców wpadł na pomysł „A może oni na dach wyszli? Co ty przecież by się bali? Nie, nie wyszli”. Zajrzeli, byli na dachu. Okropne chłopaki. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Czy córka jeździła z panią na plan filmowy?”] No dziecko było w plenerze cały, na przykład w Gdzie jest generał, to zdobyłam zwolnienie lekarskie, bo to już był maj chyba i była cały czas z nami. Miała cztery lata. Wtedy moja matka umarła i nie miał się, kto nią zajmować. To było straszne ciągłe przeżywanie, a potem ojciec zmarł na pierwszym roku studiów. Potem skończyła studia i po tym nie dawali pracy żadnej. A już u nas stan wojenny. To był jakiś okropny stan, że trzeba było mieć kartki na jedzenie. I ja wpadłam na pomysł i ją do filmu zaprotegowałam po prostu. Przyjechał dyrektor Bożyn z Warszawy i zaczepiłam go: „Ależ oczywiście przecież to dziecko naszego kolegi, oczywiście”. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Czy pamięta pani pierwsze spotkanie z mężem?”] Tam moja przyjaciółka z nim pracowała w jednej ekipie i ta przyjaciółka któregoś razu mówi: „No podmaluj się, popraw się, pójdziemy na plan zajrzeć, co tam słychać”. No to ja się poczesałam, coś tam zrobiłam, idziemy na plan i raptem przeszywa mnie jakiś wzrok. Na wylot. Nie, przedstawiła mnie chyba tak, przedstawiła mnie najpierw. I on spojrzał na mnie i mówi: „Ojej, jakie Pani ma piękne rzęsy, to przyklejone, prawda?”. Ja mówię „Oczywiście”, a nie były przyklejone takie miałam akurat wtedy. I od razu się jakoś tak nie mogliśmy rozstać. Od pierwszego wejrzenia można powiedzieć.
[Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką:: „Jak wyglądały rodzinne wyjazdy na plan zdjęciowy? Czy pani córka lubiła podróżować?”] Córce to może mało, bo cztery lata miała jak moja mama zmarła, więc te najgorsze pieluchy i to wszystko się odbywało i myśmy nawet chyba w plener też kiedyś pojechali na krótko do Krakowa i ona została jako niemowlak. Pojechaliśmy do Wrocławia, byliśmy we Wrocławiu sześć lat ze względu na nią właśnie i mieszkaliśmy na terenie wytwórni. I ona tam była kierowniczka całej – dyrektor był zakochany w niej, wszystko jej było wolno. Wszędzie chodziła. I było bardzo dobrze. Ja wtedy na miejscu miałam pracę. Nauczyła się wydzwaniać, że dwie takie siódemki to jest telefon do charakteryzatorni, „Gdzie jest mama?”, „W charakteryzatorni”. Chodziła po całym tym. Ta wytwórnia we Wrocławiu jest tuż obok przepięknego parku przecież. Więcej w tym parku tam bywałyśmy. Najlepszy okres był wtedy. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Na co najbardziej pani mąż jako kierownik produkcji zwracał uwagę?”] Czy ludzie zadowoleni, czy ludzie wszystko mają – przede wszystkim tymi finansami, żeby te finanse jakoś tam po skończonym filmie przecież całe sprawozdanie musiał napisać, wyliczyć co do grosika. No to już księgowa pomagała też. Ale nawet nie było tego widać, on się tak zachowywał, że nie było tego zawsze widać, ale on był zawsze skupiony, zawsze spięty. Dlatego te takie kolacyjki były potrzebne, żeby się trochę rozprężyć w międzyczasie. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Czy w Wytwórni był lekarz zakładowy?”] Ja na przykład kiedyś pierwszy raz w życiu zemdlałam. Nie całkiem, ale przyleciał natychmiast lekarz i stwierdził, kupiłam jakieś pantofle plastikowe, które mnie tak uczuliły, że do zemdlenia. Pierwszy raz miałam na nogach. Ale on za to na każdy pogrzeb przychodził, ktokolwiek nie zmarł i ja widziałam jego na każdym pogrzebie. Naprawdę. [Biała plansza. Po środku czarny napis prostą czcionką: „Za co odpowiadały charakteryzatorki?”] Dwie, ja i Irena Kosecka, taka równorzędna moja i dwie asystentki. Myśmy to miały pod opieką – każdego dnia i „X” na przykład statystów trzeba im peruki. Taka procesja mnichów maszerowała w Krakowie i każdy miał perukę z takim wyciętym kółkiem białym. No i po tym wszystko trzeba poodbierać, kartki poprzyczepiać czyje, wyczyścić w międzyczasie. Na drugi dzień znowu nakładać, to była ciężka robota. Naprawdę.
