Transkrypcja rozmowy w formacie.docx
Wojciech Rudziński kierownik administracyjny Muzeum Kinematografii w Łodzi. Od 5 grudnia 1995 roku. Ja mam tutaj pewną stabilizację, ponieważ od początku byłem kierownikiem administracyjnym. Przez te wszystkie prawie 30 lat. No i tak trwam do dzisiaj. Do obowiązków to zawsze należały sprawy administracyjne szeroko rozumiane, ale przychodząc tutaj do pracy zajmowałem się remontem prowadzonym przez dyrektora, który mnie przyjmował, czyli Antoniego Szrama, poprzez następnego dyrektora, aż do dnia dzisiejszego. Główną osią jest ciągły remont czegoś w muzeum, ale oczywiście są wszystkie poboczne sprawy administracyjne. Jest nas bardzo mało – także wszystko, co wokół administracji i poboczne, ale zajmowałem się też innymi rzeczami podrzucanymi, których nikt nie chciał, jak na przykład edukacja młodzieży, opieka nad pracami magisterskim, które nawet posiadam z dedykacją. Pierwszego dnia wszedłem i przywitał mnie, kto? Pies. Tutaj był pies, bodajże to była Elza. A ponieważ dyrektor był zajęty, to usiadłem sobie nie było takich komfortowych warunków, jak teraz na schodach i podeszła do mnie Elza i położyła się. Zacząłem ją głaskać i wszyscy na mnie tak dziwnie patrzyli, bo okazało się, że ten pies lubi obcych podgryzać, za co Muzeum płaciło różne kary. Ale pies mnie przyjął to, jak się potem okazało, było skuteczne w przyjęciu mnie do pracy przez dyrektora. W zasadzie ja przychodząc do Muzeum, miałem bardzo krótki staż pracy, bo to był rok pracy w Muzeum Miasta Łodzi, Muzeum Historii Miasta Łodzi. Tak to się wtedy nazywało. Potem przeszedłem do filii Muzeum Historii Miasta Łodzi do Muzeum Sportu i Turystyki Łódzkiej i stamtąd dostałem propozycję zostania tu właśnie kierownikiem administracyjnym. Stwierdziłem, że skoro lubię sport i lubię film to w sumie można przyjść tutaj, zobaczyć. Oczywiście rzutowało, że wynagrodzenie było dużo wyższe niż wtedy w Muzeum Sportu. Ale też nowe wyzwanie. Wtedy jeszcze człowiek pełen zapału do pracy. Przyszedłem, odbyłem rozmowę kwalifikacyjną z Antonim Szramem. Jak ja przyszedłem, to już wszyscy pracowali w budynku administracyjnym. Budynku, w którym chwilę wcześniej opuściła szkoła muzyczna. Ten budynek był już po pewnym remoncie, ale jeszcze hałdy węgla leżały przed tym, ponieważ była wcześniej kotłownia, ale już w momencie mojego przybycia tutaj było centralne ogrzewanie. Budynek był strasznej ruinie w środku. Pierwszą rzeczą, którą po wejściu do pokoju zobaczyłem to było obszarpane na poły połamane biurko, uchyliłem szufladę i cóż tam zobaczyłem, gniazdko małych myszek. Tak wyglądało, wyglądały początki tutaj. Komputer czy coś takiego to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Pierwszy komputer to służył w Muzeum już po paru latach do oglądania czegoś, bo jeszcze nikt nie miał adresów mailowych, także nie służył do niczego konstruktywnego, tylko do po prostu przeglądania stron, ewentualnie do gier.
W chwili kiedy tutaj przybyłem, to ten budynek był zupełnie zamknięty. Budynek właściwy Muzeum. Trwały, w każdej sali, trwały prace remontowe. Boazeria była zdjęta, nie było podłóg, także tu nic nie istniało, co istnieje w chwili obecnej. I to powoli, powoli było składane. Była to ciężka praca, bo na przykład podłogę, którą odtwarzano w jedynym w Polsce zakładzie w Henrykowie pod Warszawą. To dokumentacje wyciągało się fotograficzną z oryginałów znajdujących się w głównym archiwum w Warszawie, robiło się fotokopie i jako materiał do prac przesyłało do Henrykowa. Także nie było żadnych faksów. Znaczy faksy to może były, ale żadnych przesyłu zdjęć, nic co ułatwiało pracę. Wszystko wymagało bezpośredniego przejazdu, wyjazdu. Nic nie odbywało się zaocznie. Sala mauretańska. To jest zrobiona w 1997 roku przez zakład w Henrykowie, zakład konserwacji zabytków, który miał zezwolenie na tego typu prace. Balowa nie została ruszona, ona była przecyklinowana, ale była, i polakierowana, ale z zastrzeżeniem przez konserwatora, że to jest po raz ostatni. To, co zostało i już nie da się scyklinować, ponieważ ubytki będą zbyt duże, a podłoga po prostu tego procesu nie wytrzyma. Natomiast, to jeszcze przed moim przybyciem tutaj, została położona nowa podłoga przez dyrektora Antoniego Szrama w sali jadalnej czy w gabinecie, ale to już są podłogi kamienne odtworzone, nie są to oryginały. Przychodząc tu jeszcze, Muzeum Kinematografii odwiedzałem i jeszcze przed rozpoczęciem tu pracy, byłem zapraszany na jakieś spotkania, wernisaże do piwnicy Muzeum, w którym nie było jeszcze, nie tylko podłogi, ale nie było w ogóle prądu i jak Szram otwierał wystawę to we wszystkich tych pomieszczeniach, katakumbach, jak to wyglądało, świeciły się świece. Nie było żadnej oprawy świetlnej z udziałem elektryczności. Nic. Po prostu to były takie surowe wnętrza oświetlone tylko blaskiem świec. Szram był człowiekiem takim, który obserwował miasto, a ponieważ był osobą popularną w mieście, potrafił się dogadać z różnymi ludźmi Na przykład podłoga w piwnicy to jest elewacja burzonego hotelu Centrum. W chwili, gdy rozpoczęto demontaż płyt, bo od tego zaczęto – tych kamiennych płyt – rozbiórkę to Szram sprowadził tutaj i to co leży na podłodze do dnia dzisiejszego w piwnicy to jest elewacja hotelu Centrum, po którym już nie ma śladu.
A chciałem coś jeszcze powiedzieć – jeżeli chodzi o pierwszą pracę, to przychodząc tutaj do pracy, różnie sobie ją wyobrażałem. Zderzenie dosyć było mocne. Remont, remontem. Odbywało się tutaj bardzo dużo różnych wernisaży i wydarzeń kulturalnych. Pamiętam, że Antoni nauczył mnie jednym, dwoma słowami czegoś, co zapamiętałem do dzisiaj. Pamiętam, że był wernisaż jakiejś wystawy, było to w piwnicy, towarzystwo długo się działo i stwierdziłem, że skoro już wernisaż się odbył, no to czas udać się do domu. Jak przyszedłem następnego dnia do pracy, to z uśmiechem na ustach Szram spytał się: „Czy pan zapomniał, że pani jest tu gospodarzem i to pan wychodzi ostatni”. I tak mi zostało. Do dnia dzisiejszego. Nie było to żadne w cudzysłowie nakrzyczenie czy coś, to było parę dobitnych słów, które rzutowały potem na dalszą pracę. W pierwszym okresie, takim najbliższym współpracownikiem można powiedzieć były dwie osoby. To od strony administracyjnej, czyli obrotu wszystkimi dokumentami, to była nieżyjąca już Lilianna Brzezińska. Ona pełniła funkcje administracyjne i stricte kadrowe. Natomiast od spraw techniczno-organizacyjnych był pracujący do dnia dzisiejszego Mirosław Gumiński. Jeżeli chodzi o zadania to, jak wspomniałem wszystko, w tym Muzeum zawsze toczyło się wokół remontu. Na pewno takim wyzwaniem był remont już z dwutysięcznych lat, gdzie jakby budynek po zakończeniu remontu prowadzonego przez Szrama, została wozownia zaadoptowana na kino, a następnie zupełny remont i postawienie jakby budynku od nowa – to jest budynek administracyjny. Zaczynając tutaj pracę nie było mowy jeszcze o przetargach, dlatego mówię o tych pierwszych remontach prowadzonych przez Szrama. Były to prace łatwiejsze, ponieważ dyrektor, będąc wcześniej, pracując jako konserwator zabytków Miasta Łodzi miał rozeznanie, które firmy wykonują co dobrze, a które źle. I on po prostu zapraszał do pracy, po prostu do pracy, nie do żadnych przetargów i zlecał tym firmom wykonanie. Było to i łatwiejsze i trudniejsze, bo wtedy dyrektor ponosił większą odpowiedzialność za to, co zrobił, ale było mniej papierologii, zdecydowanie. No a potem już remont tych budynków następnych czy kina. No to przetargi, przetargi, przetargi i rosnąca papierologia.
Przychodząc tutaj, w pracy było około 15-20 osób, przy czym wtedy było troszeczkę inaczej, bo ja byłem ten najmłodszy. To były osoby, które znały prace muzealniczą, które przeszły albo z Muzeum Historii Miasta, tak jak Monika Chybowicz czy zajmowały się pracą już związaną z muzealnictwem, Krystyna Zamysłowska, wtedy Wągrowska, Tomasz Komorowski, chociaż on był związany z fotografią, ale też tutaj brał udział w pracach dokumentacyjnych. Szczególnie związanych z wszelkimi imprezami. To był już jakby, taki prawdziwy muzealniczy skład, do którego ja dołączyłem, ja byłem najmłodszy w tym pokoleniu. A teraz zmieniło się. Człowiek patrzy i jest w gronie tych najstarszych, w niewielkim gronie tych najstarszych pracowników.
Dla mnie jako absolwenta wydziału prawa wielkim szokiem było poznanie jakby świata artystycznego od kulis. Nie będę opowiadał szczegółów, ale proces stworzenia wystaw był bardzo dużym wyzwaniem. W prawie wszystko jest jakby uporządkowane i nie rodzi się z chaosu, natomiast tutaj z chaosu rodziły się wielkie przedsięwzięcia, wielkie wystawy, które odwiedzały cały świat, tak cały świat. Przecież wystawa Kieślowskiego jeździła po całym świecie. Dla mnie pierwszym szokiem takim, byłem takim konsumentem kultury, jakiś koncert, jakaś projekcja filmowa, telewizja, a zacząłem w tym momencie poznawać to wszystko, jakby od wewnątrz. I takim szokiem było, nie wiem to było, wystawa była w Zachęcie, wystawa Muzeum Kinematografii, zaraz po moim przyjściu do pracy, jak to był chyba koniec grudnia 1995 roku, w stulecie właśnie kina, gdzie Muzeum robiło tę wystawę. Jechałem, jechaliśmy samochodem do Warszawy, znaleźliśmy się przy dworcu centralnym, na rondzie i tam stały, w Łodzi jeszcze tego nie było, wielkie takie telebimy reklamujące tam wszystko i nagle patrzę, a tam jest napisane, że Muzeum Kinematografii w Łodzi, w pięknych kolorach, olbrzymi ekran, „Zaprasza na wystawę, która odbędzie się za dwie godziny w murach Zachęty”. To był dla mnie szok, bo wydawało mi się, że przychodzę do jakiejś małej instytucji i nagle coś takiego, że jestem uczestnikiem czegoś dużego, bez przesady mówiąc wielkiego, ale dużego w kulturze. A potem każde wydarzenie było ważne, bo czy to był nagrywany koncert, teledysk Bregovića, czy nagrywanie teledysku Bajora, czy wielkie wystawy związane z premierami filmów typu Quo Vadis, Ogniem i Mieczem, gdzie przyjeżdżali aktorzy, którzy czuli się tu swobodnie. To było każde takie wydarzenie było inne i co mnie właśnie w tym muzeum jakby zatrzymało, to wielość wydarzeń, bo z początku się obawiałem, że praca w Muzeum to będzie tylko siedzenie nad kartką papieru i pilnowaniem czystości czy porządku w Muzeum. Okazało się, że to nieprawda. Ludzie sobie nie zdają sprawy, przynajmniej w takim Muzeum, ile to jest pracy, przygotowań do każdego z wydarzeń. To było dla mnie wspaniałe, odkrywcze. Poznawałem ludzi coraz to nowych, o których inni tylko słyszeli.
Dużym wyzwaniem w tym Muzeum było kręcenie filmów i etiud studenckich, przy czym filmy były łatwiejszym procesem, ponieważ była podpisywana zawsze umowa, która określała ramy poruszania się, oczywiście to wszystko było bardzo ulotne w trakcie realizacji, ale pamiętam, że mogłem sobie spojrzeć, w jaki sposób powstaje film. O ostatnich produkcjach nie będę mówił, bo jeszcze nie było premier, ale choćby film Nie ten człowiek – spotkanie z głównymi aktorami, z ich zachowaniami nie tymi na planie, ale tymi w kuluarach, oczekujących na swoje wejście przed kamerę. To jest fascynujące. Oczywiście wiąże się to z długimi rozmowami przed, wizytami, ustalaniem umowy, jak ma wyglądać, na co trzeba zwrócić uwagę. To jest masa pracy, bo to trzeba od straży pożarnej uzgodnić wszystko po portierów, w jaki sposób mają się zachowywać. Ale jest to jakby ujęte w ramy umowy, natomiast o wiele trudniejsze były prace przy etiuda studenckich. Tam do filmu, który trwał 10 minut, potrafiło być 100 studentów wraz z osobami towarzyszącymi, którzy przyglądali się, krytykowali każdy krok. No czasem to było nawet męczące, przyznam się szczerze, także szczególnie na przykład warsztaty czy etiudy z panem Sobocińskim. To naprawdę było duże wyzwanie. Studentów było powiedzmy 10, realizowało. Ale ten przyprowadzał swoją koleżankę z wydziału aktorskiego. Koleżanka przeprowadzała swoje znajome, żeby zobaczyć, pochwalić, jak kręcą film. Najczęściej filmowanymi przestrzeniami, no to oczywiście zabytkowe. Począwszy od Ziemi obiecanej do ostatnich produkcji. To są unikatowe miejsca, które mają swoją historię. Historię tego, że są miejscami prawdziwej ziemi obiecanej i to jakby ściąga też reżyserów i twórców, że to nie jest coś wydumanego, zbudowanego, tylko to jest właśnie to wnętrze, które pamiętało te czasy. I to bardzo ściąga, sądzę reżyserów, twórców kina. Oczywiście inne przestrzenie też brały udział. Na przykład piwnice w Muzeum w teledysku Bregovicia. Niestety jeszcze nie doczekaliśmy się, a mam nadzieję, że doczekamy się ładnego zewnętrza, takiego prawdziwego ogrodowego i ono też będzie mogło zagrać coś więcej niż tylko tło w Komisarzu Alexie.
Na pewno mój stryj przyczynił się do tego, że zacząłem pracować w Muzeum Kinematografii.
On był bardzo związany, pracował, był filmoznawcą. Jest, ponieważ żyje, filmoznawcą był twórcą pierwszych kin studyjnych w Łodzi. Zresztą była taka mała monografia wydana na ten temat. I on się bardzo przyjaźnił już z Antonim Szramem. Po prostu kiedyś się zgadali, że odchodził tutaj człowiek, nie pamiętam nazwiska, który był prawnikiem, ale jednak wrócił do pracy stricte prawniczej, został prokuratorem i kogoś trzeba było, była potrzeba kogoś zatrudnić. Szram miał taką wizję „kogoś młodego”, żeby troszeczkę odświeżyć, to towarzystwo i kiedyś w rozmowie z moim stryjem Henrykiem rzucił taką myśl, czy Henryk nie zna kogoś i ponieważ Heńkowi wpadł do głowy pomysł z moją osobą. A to dlatego, że ja kończyłem wydział prawa i administracji, z kierunku ochrona środowiska kulturowego. Nie jakieś takie bardzo specjalistyczne, typowo prawne, tylko ochrona środowiska kulturowego i zaproponował Szramowi i tak się zaczęła ta przygoda, która trwa do dzisiaj. Przyznam się szczerze, że bardzo trudna, znaczy powiem tak, bardzo przyjemna, ale zarazem trudna była praca z dyrektorem Antonim Szramem, ponieważ on miał w sobie ducha artysty. I w momencie, kiedy zaczęto wprowadzać wszystkie te przepisy prawne, regulujące zamówienia publiczne, on się poczuł w tym momencie źle. W ogóle remont pałacu rozpoczął się z pieniędzy uzyskanych z fundacji Polsko-Niemieckiej. I ja jakby nauczony na wydziale prawa, że tego trzeba tak przestrzegać, tego tak, że tutaj są ramy. W momencie, kiedy przyjeżdżały kontrole postępu prac, gdzie wcześniej podpisywano jakieś protokoły, że te rzeczy zostaną wykonane. Robiło się kosztorys, przyjeżdżała kontrola, oczywiście kontrola z fundacji i mówiła: „A to jest niezrobione, a to jest niezrobione, a tu jest kosztorys na to” – na co Szram brał ich pod pachę i mówił: „Ale zobaczcie, jak to jest zrobione, tego nie było w kosztorysie, ale to się udało przeprowadzić”. Oni naprawdę, ponieważ nie była to jakaś rygorystyczna kontrola, nie wiedzieli, jak się zachowywać, bo widzieli na przykład odnowioną złoceniami sale balową, której akurat tego w kosztorysie nic o tym nie było mowy, a nie było zrobione coś innego. Oni byli w ciężkim szoku, co należy i jak należy to wszystko wyprostować, żeby to miało ręce i nogi.
Historia tego muzeum jest też historią zwierzątek, które przewinęły się tutaj. Oj to jest temat rzeka. W muzeum były, nie naraz, trzy psy: Misiek i Elza. Tego pierwszego psa nie pamiętam – Sara. I pieski były przyjemne, acz potrafiły narobić szkodę, na przykład Muzeum musiało płacić odszkodowanie za spodnie jakieś dżinsowe, gdzie pan przyniósł rachunek, bo Elza mu wyszarpała kawałek nogawki. Ale zwierzęta czuły się tutaj bardzo dobrze, takim przykładem było to, że Elza oszczeniła się u nas na podwórku i przez parę dni po podwórku baraszkowało 6 do 8 małych piesków, póki ludzie nie rozebrali. Ale w tym właśnie następczynią tej suni, była następna sunia. I przyszedł do nas mały kotek, który odszedł w tym roku. To był Kajtek. I to był… pies był najspokojniejszym psem na świecie i Kajtek był najspokojniejszym jako mały kotek zwierzakiem. Sara zawsze sobie wykopała dół, w którym się chłodziła na podwórku, bo nie było jeszcze utwardzone, a Kajtek leżał jej na brzuchu i obserwował świat. W ogóle nie było mowy o żadnym antagonizmie między zwierzakami, natomiast nikt nie miał prawa wtedy podejść, oczywiście z obcych ludzi, do Kajtka, który leżał na brzuchu, bo Sara bardzo spokojna, bardzo spolegliwa, od razu podnosiła głowę mocno mrucząc.
W historii muzeum mamy dwa koty, to była Zuza i Kajtek, o którym wspomniałem. Miały przeróżne charaktery. Zuza była jak ta matrona, która spacerowała tylko sobie po budynku administracyjnym. W chwili remontu bardzo niezadowolona chodziła po pałacu, ale ona rzadko wychodziła na dwór. Dla niej była kuweta, z której wtedy Kajtek nie korzystał.
I to był kot, no w pewnym sensie dyrektora Kuźmickiego, który był dużym kociarzem dużym kociarzem. Meble będące w jego pokoju przypłaciły tą miłość swoim wyglądem. Zuza była zawsze spokojnym, cichym kotem i tak właśnie od nas odeszła. Po prostu zasnęła na swoim posłanku i już się nie obudziła. Kajtek natomiast był rozrabiaką. Przynosił nam różne prezenty w postaci niedobitych ptaszków, wiewiórek, ale on to przynosił z miłości, oczywiście, oddając jak gdyby tą swoją miłość do ludzi. Jeśli chodzi o Kajtka, to był typowym kotem filmowym. W ogóle on uwielbiał, jak coś się działo wokół niego, w ogóle jakiekolwiek było zamieszanie w Muzeum związane z wystawą, z jakimikolwiek działaniami on musiał być w centrum uwagi. Uwielbiał kino. I potrafił tym nieźle widzów straszyć, ponieważ jak się już dostał na salę kinową, ponieważ był kotem przytulaśnym, to wybierał sobie osobę, która oglądała film i bezszelestnie wskakiwał na kolana, co czasem wzbudzało popłoch na widowni. Kajtek i Zuza, także Sara, były zwierzętami wciągniętymi na inwentarz Muzeum. A to za radą księgowego, który jakby uprzedził działania kontrolne, które faktycznie nastąpiły nie w związku ze zwierzętami, tylko generalnie z kompleksową kontrolą i zarzucono, że kupujemy karmy dla zwierząt. Na co wyjęliśmy dokumenty, że protokolarnie zostały przyjęte na stan i są częścią Muzeum, częścią zespołu Muzeum. Kajtek, właśnie może dlatego, że Zuza była tylko do budynku administracyjnego przypisana, Kajtek był ulubieńcem całości, wszystkich tutaj pracowników, zarówno pracowników ekspozycji, jak i biura. Był też pupilem opiekujących się naszymi zwierzętami przemiłej pani doktor, zespołu lekarskiego weterynarzy z przychodni tutaj na Tymienieckiego. Pani weterynarz, usypiając naszego kotka, powiedziała, że na pewno ktoś kiedyś napisze książkę albo nakręci film o kocie, który mieszkał w Muzeum.
